Ludzie gadajo, że podróże kształco. Co oprócz kilku dodatkowych kilogramów wynieśliśmy z podróżowania? Na jakie problemy, których do tej pory nie dostrzegaliśmy, otworzyły nam się oczy? Dlaczego i Ty powinieneś zostać #PodróżniczymŚwirem?

 

Mówi się, że Atlantyda nigdy nie zatonęła, tylko zmieniła nazwę na Wolin. Jeśli chodzi o Malediwy, to sprawa ma się dużo gorzej. Ten rozczłonkowany kraj składa się z ponad 1000 wysepek, które lada chwila wezmą się i utoną pod wodą Oceanu Indyjskiego. Jeśli mielibyśmy powiedzieć czym jest dla nas raj, to byłyby to właśnie Malediwy. Piasek biały jak śnieg, a woda przejrzysta tak, że o kurka wodna! Wiele tych rajskich wysepek jest mniejsza niż katowicki spodek. Egoistycznie podchodząc do sprawy, to za kilka lat może się okazać, że już nie mamy po co tam jechać, bo z wysp nie zostało nic i po prostu wybierzemy inny kierunek. Z drugiej jednak strony pamiętajmy, że jesteśmy tylko turystami, a na Malediwach mieszka ponad 370 tysięcy osób, którym kraj ZNIKA Z DNIA NA DZIEŃ. Gdyby jednak, to tylko Malediwczycy byli odpowiedzialni sami za siebie, to można by było spokojnie usiąść, otworzyć piwerko i gadać jakie to oni sobie kuku zrobili. To jednak nie niecałe pół miliona mieszkańców Malediwów robi sobie kuku, ale jeszcze kilka miliardów innych ludzi na świecie to kuku współtworzy. Ja też. Globalne ocieplenie to problem naprawdę globalny i wiele zależy od siwych głów, ale niech nikt nie czuje się bezsilny. W moich rodzinnych stronach zwykło się palić w piecu śmieciami. To dopiero podróżowanie nauczyło mnie zwracać uwagę, że jak sobie wuja czy inny stryj wrzuci raz w tygodniu kilka butelek do pieca, to oszczędność jest marna, bo te kilka butelek w skali świata sprawi, że tracimy sztosowe miejsce do odwiedzenia, a lokalni tracą swój dom. Tutaj świadomość może zdziałać cuda. Ewentualnie telefon na straż miejską, która zajmuje się kontrolą dymu z przydomowych kominów za pomocą dronów. Mandaty działają. W żadnym wypadku nie czujcie się „konfidentami”. Po prostu dbacie o naszą planetę.

W lipcu tego roku miałem „przyjemność” przechodzić dengę. To taka choroba przenoszona przez komary, podczas której może dochodzić nawet do krwotoków wewnętrznych. Przenoszą ją komary tygrysie, które na ten moment występują przede wszystkim w bardziej egzotycznych miejscach. Ja zaraziłem się w Kambodży. To nie oznacza jednak, że możemy spać spokojnie z naszymi swojskimi, polskimi komarami. Globalny wzrost temperatury doprowadził do tego, że na południu Europy zaczęły pojawiać się egzemplarze tych groźniejszych komarów, które mają zdolność do przenoszenia takich chorób jak właśnie denga czy malaria. Już za kilka lat może okazać się, że wyjście do lasu czy nad jezioro może skończyć się śmiertelną chorobą. Ten akapit nie miał na celu zrobienia dobrego PR-u naszym polskim komarom. Chcieliśmy pokazać, że globalne ocieplenie to nie tylko problemy państw oddalonych od Polski o kilkanaście tysięcy kilometrów.

Na Borneo mieszka jedna z największych Polonii na całym świecie. Mowa oczywiście o nosaczach sundajskich, czyli małpie-Polaku z memów, które cały czas hulają w najlepsze po naszych internetach. Mają jednak ogromnego wroga, którym jest olej palmowy. Najgorsze, że wszyscy dookoła maczamy w tym oleju palce i mogę się założyć o wycieczkę na Borneo, że produkty, które go zawierają na pewno masz w swoim domu. Przemysł olejowy jest tak intratnym biznesem, że wycina się coraz większe obszary lasów deszczowych na Borneo i to tylko po to, żeby potem w tych miejsce sadzić palmy olejowe. Dla nosacza to jednak oznacza, że zabrano mu dom i skazano na śmierć. Te urocze bestie są tak wrażliwe, że nie umieją przystosować się do życia w innym miejscu. Wszelkie próby udomowienia ich poza wyspą kończyły się śmiercią. Spotkać nosacza, to było jedno z większych, podróżniczych marzeń Redakcji i na pewno jeszcze będziemy chcieli do nich wrócić. Musimy jednak odpalać wroty i czym prędzej tam cisnąć, bo ich populacja zmniejsza się w zastraszającym tempie. Nikt z nas nie jest idealny i sami mamy sporo oleju za uszami, ale po wizycie na Borneo zastanawiamy się osiem razy zanim kupimy kolejnego batona, bo ten nosacz gdzieś jest z tyłu głowy.

Mówi się, że śmieci w Polsce segregujemy na te, które wywieziemy do lasu i na te, które spalimy w piecu. Żart dobitny, ale wciąż aktualny. W Bangladeszu natomiast śmieci dzieli się na te, które wyrzucimy za siebie i przed siebie. Nie widzieliśmy nigdy tak okrutnie zanieczyszczonego miejsca na Ziemi. Trudno się jednak dziwić, skoro w kraju o połowę mniejszym od Polski mieszka prawie 170 milionów ludzi (w Polsce prawie 40 milionów) i gospodarowanie odpadami jest tutaj mało istotnym w obliczu takich problemów jak olbrzymie klęski żywiołowe, głód, bieda, bezdomność czy nawet problem uchodźców. Podczas naszej ostatniej wizyty w Bangladeszu poznaliśmy Sifata – chłopaka, który zupełnie bezinteresownie pomaga lokalnym dzieciom w Cox’s Bazar organizując dla nich zajęcia z pływania i surfowania. Zrobiliśmy dla niego zrzutkę, z której pieniądze przeznaczyliśmy na utrzymanie jego szkoły i podopiecznych. Zastrzegliśmy sobie jednak, że Sifat nie otrzyma od razu całej, zebranej kwoty. Najpierw musi przeprowadzić z dzieciakami wspólne sprzątanie okolicy oraz zajęcia, które w ogóle wyrobią w nich świadomość śmieciowego problemu. Wiemy, że jedną małą akcją nie zmienimy całego Bangladeszu i śmieciowego problemu, ale wierzymy, że tych kilkudziesięciu młodych surferów będzie dbać chociażby o swoją okolicę. To, że my, tutaj w Polsce, możemy segregować śmieci jest dla nas ogromnym przywilejem. Wystarczy je tylko odpowiednio pogrupować, a potem „same znikają”. Doceńmy ten śmietnikowy luksus i korzystajmy z niego z całej pety! Ale hola hola! To nie jest tak, że segregacja rozwiązuje cały problem. Ilość śmieci, które wytwarzamy również ma ogromne znaczenie. Takie nawyki jak własna torba na zakupy, czy picie wody z kranu zamiast kupowania jej w plastikowych butelkach, robią mega robotę. Daleko nam do wyeliminowania plastiku w stu procentach, starajmy się jednak go maksymalnie ograniczyć.

Od pewnego czasu Internet huczy od problemów zwierząt z całego świata, co uznajemy za bardzo spoczko trend. Mogłoby się wydawać, że przy takim rozgłosie, skala problemu będzie się zmniejszać. Okazuje się jednak, że wielu turystom wciąż sprawia przyjemność jazda na słoniu, czy strusiu. Pierwszy przypadek to oczywiście Tajlandia. Drugi to, uwaga… Wietnam! Nie pytajcie nas, skąd struś w Wietnamie, ale przy jednym z wodospadów w okolicach Da Lat jest dostępna taka atrakcja i cieszy się ona ogromnym powodzeniem. To, że wyjeżdżamy za granicę nie powinno odbierać nam zdrowego rozsądku. Dla mnie jazda na strusiu wydawała się świetną zabawą (pamiętacie grę o Hugo w TV z dzieciństwa?), ale jak tylko je zobaczyłem, to całkiem zmieniłem zdanie. Anonimowość nie oznacza, że nie mamy dawać dobrego przykładu. Mamy nadzieję, że takie „atrakcje” w końcu znikną, a my sami staramy się uświadamiać jak największą ilość osób, że TO NIE JEST OK.

Podróże kształcą, ale tu nie chodzi o to, żeby być wykształconym, tylko aby wykształcić w sobie dobre nawyki, dzięki którym będziemy mogli jak najdłużej mieć powód, by do danego miejsca podróżować. Jeśli w ogóle wciąż będzie istniało.

To jednak nie wszystko! Więcej na temat zmian klimatu i ich konsekwencji możecie znaleźć na stronie www projektu Klimada 2.0. Wpis powstał we współpracy z Instytutem Ochrony Środowiska realizującym ten projekt.

Z fartem!