Jestem dzieckiem Internetu. Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z nim w podstawówce, gdy koleżanki z zapartym tchem pokazywały mi njusy o Britney Spears, byłam trochę przestraszona i nie miałam najśmielszego pojęcia, jaką w późniejszych latach będzie on miał dla mnie wagę.
Internet dał mi moją pierwszą “prawdziwą” długoterminową pracę, która pozwoliła mi uwierzyć, że marzenia się spełniają i wyruszyć w półroczną podróż po Azji.
Praca wpłynęła na chęć dzielenia się z innymi informacjami, których sama łapczywie poszukiwałam, a o których dowiadywałam się wraz z moimi egzotycznymi podróżami, które towarzyszyły mi od zawsze.
Internet pozwolił mi także spotkać ludzi o podobnych zainteresowaniach (pozdro Gdzie Indziej), uczynił bardziej świadomą podróżniczką, a także przestrzega mnie przed potencjalnymi niebezpieczeństwami, które mogą na mnie czyhać.
(Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę, jak bardzo ułatwia nam życie, i jak wiele niesie za sobą niebezpieczeństw, ale też nie chciałam, żeby o tym był ten tekst).
NO WŁAŚNIE, I TUTAJ TROCHĘ TKWI MÓJ PROBLEM.
Nie chcę dzielić włosa na czworo, jednak dzisiaj, przemierzając drogę do granicy Tajlandii z Kambodżą lokalnym pociągiem za, notabene, 5 zł, doszłam do pewnej refleksji.
Trzeba wspomnieć, że trasa ta zarówno w polskiej, jak i światowej blogosferze owiana jest nutą grozy. Taką całkiem sporą nutą. Opisywana jako „prawie niemożliwa do pokonania bez zostania naciągniętym” odstrasza wielu turystów. Jak zwykle, przed podjęciem jakichkolwiek działań, dzień wcześniej przetrząsnęłam najgłębsze zakątki mojego przyjaciela, Internetu, w poszukiwaniu tipów innych śmiałków, którzy z zimną krwią trasę tę pokonali. Przeczytałam o konieczności płacenia za wskazanie przystanku, o zatrzymywaniu się tuktuka przy fałszywych punktach kontroli granicznej, w których sprzedawane są równie fałszywe wizy, o wysadzaniu turystów na środku pola i zmuszaniu ich do wzięcia taksówki, o zabieraniu biletów i potem udawaniu, że w ogóle za nie nie zapłaciliśmy… Można by naprawdę wyliczać.
Cała ta lektura sprawiła, że gdy w pociągu przysiadł się do nas Taj w okolicach siedemdziesiątki z zeszytem i zestawem długopisów, który po krótkim przedstawieniu się wydukał, że jeździ tym pociągiem, bo chce się uczyć angielskiego, nie bardzo wiedziałam, jak się zachować.
Mając w głowie teksty, które przeczytałam poprzedniego wieczora, na początku postanowiłam być sympatyczna, ale zdystansowana. Wytrzymałam tak może ze trzy minuty, do momentu, w którym sympatyczny Pan Taj-senior otworzył swój zeszyt, który wypełniony był kolorowymi notatkami słów po angielsku z ich fonetyczną wymową po tajsku. Chociaż Kuba dziwnie na mnie zerknął, bardzo aktywnie zaczęłam pomagać Panu Tajowi, bo nagle przypomniał mi mojego Dziadka, który jest tak samo ciekawy świata i z tak samą zachłannością wchłania wszystkie nowe informacje. Porozmawiałam chwilę z Panem Tajem, wpisałam mu parę zwrotów do zeszytu. Bardzo cieszyłam się, że mogłam mu pomóc, jednak cały czas z tyłu głowy miałam myśl: „A co jeśli on to robi tylko na pokaz? Może będzie chciał za to pieniądze?”. I wiecie co? Nie chciał, a mi wstyd, że w ogóle tak myślałam. Przez to wszystko nie dałam z siebie 100%, a z tyłu głowy cały czas paliła mi się lampka. Przez to wszystko nawet nie uwieczniliśmy samego momentu nauki i Pan Taj pozostanie tylko mglistym wspomnieniem. Teraz żałuję.
No ale cóż, podsumowując – gdybym nie uświadomiła się na siłę i nie przeczytała relacji innych podróżników w Internecie – byłabym bardziej otwarta, doświadczyłabym o wiele więcej lokalnej kultury, porozmawiała z ludźmi, śmiała się z nimi. Dzięki zaznajomieniu się z przygodami innych, sama uniknęłam wielu niespodzianek – często niemiłych, ale czasami też tych, które bardzo chciałabym przeżyć.
I tutaj pojawia się pytanie. Czy warto? Jak podróżować? Jak zachować ciekawość dzieci, nie będąc przy tym naiwnym tak jak one?
Zobacz też: